września 20, 2017

O tym jak 7 dni przed weselem zostałam bez sukni ślubnej... cz. 2


Salon sukien ślubnych oraz krawcową wybierałam dosyć starannie przeglądając jej realizacje na stronie internetowej oraz na żywo. Nawet kilka znajomych z okolicy szyło tam swoją wymarzoną, więc nie widziałam żadnych powodów, które odwiodłyby mnie od tego miejsca. Na plus działała też cena, która ostatecznie pomogła podjąć mi decyzję. Nie myślcie jednak, że szukałam najtańszej opcji - wtedy można by stwierdzić, że sama prosiłam się o kłopoty, ale tak nie było. Kwota ta zdecydowanie znajdowała się w średnim pułapie cenowym.
Suknię ślubną dopracowywałam od października, czyli około 9 miesięcy przed datą ślubu. Na początku standardowo pobrano ze mnie wymiary i ustaliłyśmy z Panią X szczegóły. Wiedziałyśmy w jakim fasonie jest mi najlepiej i jak ma wyglądać sukienka. Cała jej baza miała opierać się na modelu, który był dostępny w salonie. Krawcowa zaproponowała mi zmianę koronki oraz wykończeń, na co oczywiście przystałam, ponieważ nie chciałam jej już powielać.

Z Panią X byłam w stałym kontakcie. Mailowo konsultowałyśmy wybór koronki, a mniej więcej co miesiąc pojawiałam się na przymiarkach razem z moją mamą. Na początku suknia oczywiście prawie nie przypominała sukni, ale z wizyty na wizytę wszystko powoli nabierało odpowiedniego kształtu.
Wraz z mamą na bieżąco zgłaszałyśmy, że coś jest za luźno, za ciasno, odstaje, dusi, czy się nie układa. Gdy pod koniec kwietnia sukienka nagle przestała się zmieniać na lepsze - usłyszałyśmy:
- To się wyprasuje! Wszystko wtedy ułoży się jak trzeba! - stwierdziła entuzjastycznie Pani X. Co prawda fason nie przypominał "A" tylko jakby ktoś obniżył mi biodra do kolan, ale przecież właścicielka salonu nie robiła tego po raz pierwszy. Tak bardzo udało jej się zamydlić nam oczy...

Gdy w piątek - tydzień przed ślubem jechałam prosto z nowej pracy do ostatniej przymiarki, na której miałam zobaczyć już gotową swoją wymarzoną - nic nie zwiastowało tego co mnie czeka. Na miejscu spotkałam się z mamą i z całym asortymentem (butami, stanikiem i dodatkami) weszłyśmy do środka. Wyszłam z przymierzalni z uśmiechem na twarzy i odwróciłam się w stronę lustra, a tam - istna tragedia! Suknia ślubna wyglądała gorzej niż miesiąc wcześniej. Tiul wichrował się u dołu, nierówno układała się w talii, a pod szyją i pod pachami chciała mnie udusić...
- Ona jeszcze nie jest wyprasowana..? - spytałam z łamiącym się głosem, ale też z nadzieją.
- Wyprasowałam ją, chociaż może powinnam bardziej. Umówmy się na środę przed weselem... - już nie słuchałam. Widziałam tylko siebie. Wyglądającą najgorzej. Uwierzcie mi, widziałam się w kiepskich sukienkach, ale żadna nie była tak tragiczna. Wszystko było nie tak. Ona miała skrywać moje niedoskonałości, a tutaj je wręcz podkreślała! Lepszy byłby worek związany w pasie sznurkiem. Nawet do pracy w polu się nie nadawała...


W pośpiechu opuściłyśmy salon i wróciłyśmy do domu. Cały wieczór i popołudnie załamana zalewałam się łzami. Ani ja, ani mama nie widziałyśmy przyszłości dla tej sukienki. Ale przecież co ja takiego mogę zrobić tydzień przed weselem!? Mama obwiniała się, że nic wcześniej nie zwróciło jej uwagi na niedociągnięcia krawcowej, a ja plułam sobie w brodę, bo nie mogłam gorzej wybrać. Po jakiś dwóch godzinach wszyscy byli w gotowości - Czarny On, moja mama, moja przyszła teściowa i świadkowa. W grę wchodziło nawet szybkie odebranie sukienki i przerobienie jej przez moją mamę i teściową. Niestety żadna z nich nie miała w zapasie podobnych tkanin i nie było sensu nawet próbować. Na drugi dzień, gdy już lekko doszłam do siebie zrobiłam listę sklepów z gotowymi sukniami ślubnymi. To był jedyny ratunek, chociaż niezbyt wierzyłam w powodzenie tego pomysłu.

Zanim jednak gdziekolwiek się wybrałam, mama zadzwoniła do mnie z nowiną, że w Salonie Sukien Ślubnych Sabe, w którym mierzyłam jeszcze rok wcześniej sukienki i byłam nimi zachwycona - właścicielka po zobaczeniu moich zdjęć w tej nieszczęsnej sukni - postanowiła nas przyjąć, ale teraz i już. Długo się nie zastanawiając już po 10 minutach byłyśmy w drodze do Wieliczki.
- Dzień dobry... oj, to Pani od tej nieszczęsnej sukienki... - w drzwiach przywitała nas jedna z asystentek. Fakt, widząc się później w lustrze trudno było nie zauważyć moich worków pod przekrwionymi oczami. Panie szybko zabrały mnie do przymierzali i zaproponowały zmierzenie sukienek, które byłby w salonie i późniejsze przerobienie. Trzy suknie później, gdy już skończyły się rozmiary przybliżone do mojego dołączyła do nas właścicielka salonu:
- No tak... nic z tego... nic tu nie da się zmienić... - słysząc to byłam bliska rozpaczy.
- No dobrze, to uszyjemy Pani nową. - ledwo to do mnie dotarło. Łzy płynęły mi ze szczęścia po policzkach, gdy asystentka spisywała już moje wymiary. Ulga jaką wtedy poczułam była nie do opisania. Jeszcze wczoraj nie miałam w czym iść na własny ślub, a teraz byłam już umówiona na prawie codzienne przymiarki w salonie i ostateczny odbiór sukni w czwartek przed weselem.

Obsługa i całość wykonania kompletnie nie mogła się równać z tą poprzednią. W trakcie szycia od razu było widać co jest czym i nawet gdybyśmy przerwały w połowie - sukienka wyglądałaby milion razy lepiej niż ten pierwszy niewypał. W czwartek - tak jak byliśmy umówieni - odebrałam sukienkę. Była niesamowita. Dopracowana w każdym calu, a ja czułam się w niej jak księżniczka. Tata, który po odbiór pojechał razem ze mną, moją mamą i świadkową nawet uronił łzę gdy mnie zobaczył. Nie mogłam uwierzyć, że z tej sytuacji bez wyjścia udało się wyjść i to bez szwanku :)


Ciekawi Was kiedy i jak oznajmiliśmy Pani X, że tę koszmarną sukienkę to może sobie sama włożyć? Otóż trzy dni przed weselem razem z moimi rodzicami pojechaliśmy do salonu X. Nie było miło, nie było nawet kulturalnie. Przewinęło się kilka:
- Pani chyba sobie kpi!
- Co ja teraz z tym zrobię? Nikt nie będzie chciał takiej sukienki!
- Z nikim nie miałam tylu problemów co z Panią!
- To nie moja wina, że Pani córka nie ma rozmiaru 36!
Tak tak, Pani X nie przebierała w słowach, a my zostawiając tam niemałą zaliczkę zostawiliśmy też i ją. Każde zdanie pogrążało ją jeszcze bardziej. Niestety, dopiero po ślubie dowiedziałam się, że większość sukienek w salonie X jest z wypożyczalni lub są kupione od Panien Młodych. Krawcowa zazwyczaj wykonywała tylko przeróbki, a sukienkami uszytymi przez siebie zbytnio się nie chwaliła.

Reasumując. Z czystym sercem mogę polecić Wam Salon Sukien Ślubnych Sabe w Wieliczce. Podpisuję się pod tym rękami i nogami! Dzięki tym Paniom mogę z uśmiechem przeglądać zdjęcia ślubne, bo postanowiły, że mi pomogą :)

Wszystkie zdjęcia wykonane przez Art-foto-video.pl

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Życiowi Amatorzy , Blogger