października 23, 2017

Ile czasu stracisz zanim złożysz wniosek o pozwolenie na budowę?

Ile czasu stracisz zanim złożysz wniosek o pozwolenie na budowę?

Biurokracja i papierologia - dwa zagadnienia, które towarzyszą nam od chwili podjęcia decyzji o budowie domu. Jeśli ktoś z Was pomyślał, że całą sprawę załatwi w miesiąc - to najprawdopodobniej jesteś niepoprawnym optymistą. Spytasz - dlaczego? No przecież - tylko drukujesz wniosek, tylko uzupełniasz, tylko go składasz i już. Nie tak? No niestety nie.

Na ten rok mieliśmy bardzo ambitne plany. Szybko załatwimy pozwolenie na budowę oraz kredyt i zaczynamy budowę. W naszych głowach w grudniu dom miał być już przykryty, a od wiosny 2018 miały rozpocząć się prace wykończeniowe. Sama przyjemność, malowanie, meblowanie, gadżety dekoracje - miód na moje oczy i uszy. Instagram i Pinterest codziennie rozgrzane do czerwoności. Bateria w telefonie i laptopie co godzinę ładowana, a ja już projektowałam wnętrza i taras, zupełnie nieświadoma tego co dopiero przed nami.
W banku byliśmy już stałymi bywalcami, niczym ciotka odwiedzająca Cię raz w miesiącu. Najpierw rozmowa na temat zakupu mieszkania, później - kupna domu, następnie działki - koniec końców stanęło na kredycie na budowę domu. Wszystko pięknie ładnie, znamy wszystko na pamięć, aż nagle, ni stąd, ni zowąd:
- Wniosek o pozwolenie na budowę już macie złożony? - no oczywiście... że nie. No i proszę - pierwsza ściana. Może to i sensowne, ale nie wiedzieliśmy, że przed złożeniem wniosku o kredyt na budowę domu musimy mieć pozwolenie na budowę. Oboje po szkołach raczej z ukierunkowaniem ekonomicznym, a nie budowlanym nie wiedzieliśmy w tym temacie nic. No bo jeśli, np. uczysz się budowy samochodu i w tym zawodzie pracujesz - niezbyt interesują Cię nowinki z gastronomii czy krawiectwa. 

Nasz geodeta był wtedy na etapie podziału działek - był maj. Trochę to trwało. Sprawdzanie starych granic na nowo, mierzenie, wydzielanie nowych granic. Bajka. Jak możecie się domyślać - nie byliśmy jego jedynymi klientami, więc mapę do przepisania działki dostaliśmy po jakiś 3 tygodniach. Dobra, przecież przecierpimy jakoś ten czas i później już z górki, czyż nie?
Z gotową mapką i toną innych papierów udaliśmy się do notariusza (o tym co jest potrzebne do podziału nieruchomości - innym razem). Tam dowiedzieliśmy się, że uprawomocnienie aktu notarialnego trwa 14 dni, czyli do daty startowej mogliśmy dodać kolejne dwa tygodnie. Ściana. Czerwiec miał się ku końcowi, a my szukaliśmy architekta. Każdy z nich na dzień dobry pytał czy mamy już wypis z planu zagospodarowania przestrzennego oraz mapkę do celów projektowych. Zainteresowaliśmy się tematem konkretniej i okazało się, że nasz geodeta taką mapkę przygotować może. Szybki telefon - czas realizacji 2 tygodnie + kolejne 3 tygodnie oczekiwania na pieczątkę w urzędzie. Serio? Trzy tygodnie mapa leży - bo tylko leży, nikt nic z nią nie robi - w urzędzie? Trzymajcie mnie. Kolejna ściana.

W między czasie wybraliśmy architekta i ustaliliśmy, że nie mamy wypisu z planu zagospodarowania przestrzennego (czyt. "Co wyście wybrali!?"...), na którego wydanie czeka się w Urzędzie Miasta i Gminy kolejne 2 tygodnie. Aby złożyć wiosek o wypis z planu, musimy najpierw udać się do Starostwa Powiatowego po kopię mapy ewidencyjnej działki, którą (chyba jako jedyną rzecz) otrzymuje się od ręki. A teraz - uwaga - u nas, wspaniałomyślnie mamy 3 budynki Starostwa Powiatowego i to w trzech różnych krańcach miasta, więc wyobraźcie sobie moje zaskoczenie o 7:00 rano pod starostwem - oczywiście niewłaściwym. 
Z taką mapką lecimy do Urzędu Miasta, pobieramy odpowiedni wniosek, uzupełniamy i dowiadujemy się, że pierwszy raz, od niepamiętnych czasów - możemy prosić o dosłanie wypisu z planu zagospodarowania przestrzennego na podany przez nas adres. Czas oczekiwania, to 2 tygodnie i tutaj zaczynam zastanawiać się, czy oni tak specjalnie podają 2, 3 tygodnie na rozpatrzenie, bo czekanie miesiąc brzmi już zbyt groźnie? 


Po milionach telefonów, po 3 tygodniach geodeta oznajmia nam, że mapka w końcu gotowa, zauważcie, że z poślizgiem tygodniowym - teraz TYLKO jeszcze 3 tygodnie w urzędzie i możemy składać wniosek - YEAH! Mamy koniec sierpnia. 
Czy też często macie wrażenie, że na całym świecie spieszy się tylko Wam? Bo ja owszem, szczególnie na drodze wyprzedzając prawym pasem niedzielnych kierowców. W tym przypadku urząd również postanowił być takim niedzielnym kierowcom, co to życie tylko utrudnia, gdyż mapkę z pieczątkami otrzymaliśmy w pierwszym tygodniu PAŹDZIERNIKA, w piątek. 
Cóż począć. W te pędy złapałam za telefon i już umawiałam się z Panią architekt. Najbliższy wolny termin - następny wtorek. Okeeeej, ona też ma masę roboty - przyjedziemy, podpiszemy wnioski i szoł mast goł on. Hm... otóż nie. Przez ponad dwa miesiące, nasza jeszcze wtedy Fajna Pani Architekt nie naniosła żadnych zmian w projekcie i nie przygotowała kompletnie nic. 
- Będę to miała gotowe na za tydzień, najpóźniej na środę. - nie wiem skąd w nas tyle cierpliwości, ale po tygodniu czekaliśmy już grzecznie na telefon kiedy mamy przyjechać. Na telefon się nie doczekaliśmy - znów milion połączeń i koniec końców byliśmy już umówieni na sobotę.

I tak oto, wnioski o pozwolenie na budowę podpisaliśmy w sobotę, a założone przez Panią architekt zostały dzisiaj. 23 października, po prawie pół roku od kiedy podjęliśmy decyzję o budowie domu. Szczerze? Już mnie to nawet nie rusza, ponieważ na odpowiedź będziemy czekać - uwaga - 60 dni. 
A na koniec życzę Wam i sobie dużo cierpliwości, mniej papierologii na drodze do wymarzonego domu i jeszcze raz - cierpliwości :)

października 16, 2017

Pudło Poniedziałkowych Przyjemności. #1

Pudło Poniedziałkowych Przyjemności. #1

Poniedziałek. Monday. Montag. Nie, to nic nie da. W każdym języku poniedziałek to zło wcielone i w związku z tym otwieram dla Was moje Pudło Poniedziałkowych Przyjemności.
Będzie ono miało może użyteczną i ciekawą, ale czasem tylko ładną i do popatrzenia zawartość. W sam raz na poniedziałkowe rozmyślenia o sensie życia lub jego bezsensie :)


Na dobry początek tygodnia, wszem i wobec przedstawiam Wam:

1.  Łatwa w obsłudze, pomocna i przede wszystkim darmowa aplikacja na telefon Adobe Photoshop Express i Photoshop Fix. Dziś gdy już prawie instalowałam inny program do obróbki zdjęć zobaczyłam ją w podpowiedzi. Teraz bez problemu usuniemy ze zdjęcia (prawie jak z życia) niechciane osoby i przedmioty :)

2.  Oj, nie chciałabym rano, zaraz po przebudzeniu mieć pod stopami TAKIEJ podłogi. Pomysł świetny! Ciekawe jak na takie płytki zareagowałyby dzieci w szkole..?

3.  Zwykły, szary sweter, np. TAKI - w sam raz na jesienne chłody. Chociaż widzę do niego spodnie z dziurami, ale cicho sza...

4. Październik jest idealny do czytania książek - cały miesiąc czekasz na zmianę na czas zimowy, ciemności coraz więcej, więc i czasu na czytanie. Totalnie polecam historie Mamyginekolog i jej #Istaserialomiłości

5. Do zatrzymywania lata nic nie mam - jestem za, ale zdecydowanie bardziej interesuje mnie - przynajmniej z pozoru - prosty przepis na ciasto! Kto dziś ze mną piecze?



Będę walczyć z przeciwnościami losu, abyście co poniedziałek takie Pudło Przyjemności otrzymali :) Dajcie znać, czy Wam się podoba?

 

października 10, 2017

Jak nie strzelić kolorystycznego faux pas na sali weselnej?

Jak nie strzelić kolorystycznego faux pas na sali weselnej?

Różowy, bordowy, zielony, a może niebieski? Co wybrać gdy nie wiadomo co wybrać, a w głowie masz tęczę? Na zdjęciach ślubnych wszędzie to samo. Biały z różowym, biały z bordo, pomarańcz z zielenią, modny ostatnio blado różowy z miętą i komunijny biały z niebieskim. To wszystko znasz już na pamięć? Jeśli chcesz być oryginalny już teraz muszę Ci powiedzieć, że musisz się postarać.
Zorganizowanie wesela w TYCH czasach, to nie lada wyzwanie. Szczególnie gdy Facebook i Instagram są przepełnione po brzegi Pinterestowymi obrazkami, niczym z okładek zagranicznych Żurnali. Boho, styl rustykalny, glamour - najchętniej ubrałabyś trzy sale, a każdą z nich w innym stylu. Dekoratorki prześcigają się w pomysłach, a Ty już nie wiesz co Ci w duszy gra. Miało być glamour - wychodzi disco i przerażona wybiegasz ze spotkania.

My sami do wyboru kolorów przewodnich goszczących na sali weselnej przymierzaliśmy się kilka razy. Jednego byliśmy pewni - wszystkie dekoracje powierzymy komuś konkretnemu, kto zna się na rzeczy. Gdy szukaliśmy firmy, która ubierze naszą salę, cała branża była jeszcze "w powijakach", czyli ponad dwa lata temu - przed wielkim modowo/weselnym BUM.
Już po pierwszej selekcji zostały nam tylko dwie firmy, gdzie pierwsza zdecydowanie przewyższała nasz budżet, a druga na swoim profilu nie miała aktualnych zdjęć realizacji.
Zrywając się wcześniej z pracy pojechaliśmy na umówione spotkanie z Pierwszą Firmą. Chcieliśmy dogadać szczegóły, określić koszty, przegadać propozycje i przede wszystkim sprawdzić czy nasz termin jest wolny. Właścicielka niestety przyjęła nas z półgodzinnym poślizgiem, ponieważ miała ważniejsze sprawy na zapleczu. Z rezerwą podeszliśmy do rozmowy i tylko potwierdziliśmy swoje obawy, gdy Pani nie umiała określić kwoty za konkretny bukiet na zdjęciu. Okazało się, że cena całościowa wykonanej usługi może wahać się +/- 2 tysiące. Problem szybko sam się rozwiązał, gdy po kolejnych naszych pytaniach o konkrety usłyszeliśmy:
- Ja wcale nie muszę Wam tej sali ubierać. Nie zależy mi, to bez różnicy. - jedno nasze spojrzenie na siebie i już nas tam nie było :)



Jeszcze tego samego dnia pojechaliśmy do Drugiej Firmy, którą finalnie wybraliśmy, czyli Dekoracje weselne - Kwiaciarnia Carolla. Uśmiech właścicielki witał nas już od progu, a jej entuzjazm zaraziłby każdego. W ciągu straconych poprzednio 30 minut w Pierwszej Firmie tutaj na kartce mieliśmy już rozpisane wszystkie konkrety. Pani Iza to skarbnica pomysłów, chociaż z kolorami miała z nami pod górkę, bo nie chcieliśmy powtarzających się wszędzie połączeń.Po przeglądnięciu masy zdjęć, blogów i poradników wybraliśmy trzy nieczęsto występujące kolory; granat, łosoś i koral. Chociaż matowy granat musiał zostać dokupiony specjalnie dla nas we wszystkich dodatkach, to nie stanowiło to problemu. Tak samo pompony, napis Ms & Mrs, motyle i świece.


Bukiet ślubny właścicielka Kwiaciarni Carolla wykonała na podstawie zdjęcia, które jej przesłałam, ale gdy zobaczyłam go Tego Dnia przerósł moje najśmielsze oczekiwania! Bukiety dla druhen były jego skromniejszymi wersjami, czyli dokładnie tak jak sobie to wyobrażałam, tylko zapomniałam wcześniej o tym wspomnieć :) Zaraz po wyborze kolorów, kolejnym problemem był wybór dekoracji na samochód. Byliśmy przerażeni. Lalki, pamiętające czasy naszych rodziców, stojące obrączki jak koła ratunkowe albo wieńce pogrzebowe na maskach. Próbowaliśmy pójść w minimalizm i ograniczyć się do samych kokardek na klamkach, ale to nie było to. W końcu Czarny On gdzieś w internetach znalazł idealną propozycję, którą Pani Iza odwzorowała bez najmniejszego problemu.


Chcielibyście bez milionów godzin poświęconych w sieci dobrać oryginalne kolory idealne na Waszą salę weselną? Mam dla Was bardzo pomocną stronę, czyli Design Seeds - żałuję, że nie natrafiłam na nią przed naszym weselem, ale myślę, że przy urządzaniu domu również się przyda :) Możecie zobaczyć tam wiele ciekawych i niespotykanych połączeń kolorystycznych - Wam pozostaje tylko podjąć decyzję.


Bawcie się dobrze i powodzenia!

września 28, 2017

"Co Wyście wybrali!?" Czyli o tym jak dobrać projekt odpowiedni do działki

"Co Wyście wybrali!?" Czyli o tym jak dobrać projekt odpowiedni do działki

Projekt. Coś co cieszy, a zarazem spędza sen z powiek. Niby masz w głowie, to co Ci się podoba, co chcesz, co Ci się kiedyś wymarzyło. Ale gdy przychodzi co do czego - nic do siebie nie pasuje. Duże okno w salonie - check. Duże okno w sypialni - check. Duże narożne okno w kuchni - check. Duże okno w pokoju gościnnym - check i duże okno na klatce schodowej - check. No i mamy - wypisz wymaluj - dosyć pokaźną szklarnię :) No tak, w zimie pomysł dosyć ciekawy, za to w lecie - podziękuję.

No dobra, nie oszukujmy się - trzeba zderzyć się z rzeczywistością. Oczywiście podejść do tematu mieliśmy kilka. Nabyliśmy katalogi firm projektowych z gotowymi projektami - widzieliście je może kiedyś? Grubością przypominają encyklopedię, a w środku na każdej stronie oczy cieszą kolorowe obrazki niczym z dobrego magazynu modowego. I już wiesz, że podoba Ci się KAŻDY dom i KAŻDY projekt. Tego było zdecydowanie zbyt wiele, więc przeszliśmy zgrabnie do etapu - Narysujmy sobie projekt. Historia dosyć krótka - cena wyrysowania domu na etapie garażu już przewyższała nasz budżet na to określony. Frustracja już narastała, bo nadal byliśmy w tym samym punkcie. Czarny On zdecydował:
- I tak do przepisania działki mamy jeszcze czas - zostawmy to.
Powoli zbliżała się nasza zaplanowana już wcześniej majówka nad polskim morzem. Liczyliśmy na to, że na obcym gruncie pomysły same wpadną do głowy - i wiecie co? Tak było. Spacery po plaży, zachody słońca i TO powietrze działa :)

Zabraliśmy się do tego już profesjonalnie. Na początek przygotowaliśmy oczywiście skromną listę naszych must have:
- garaż dwustanowiskowy, taki który pomieści wszystkie nasze fury
- brak piwnicy - uraz z dzieciństwa
- dach dwuspadowy
- okno narożne w kuchni - a nie mówiłam? - check
- duże okno w salonie - check again
- kuchnia połączona z salonem
- duży taras nad garażem
- wieeeelka garderoba połączona z naszą sypialnią
- 3 pokoje na piętrze
- pralnia na parterze
Poza tym w międzyczasie od geodety otrzymaliśmy dokładne wymiary działki i już wiedzieliśmy, że dom musi się zmieścić na 21 metrach szerokości. Postawiliśmy na lokalne biuro projektowe Archon, które miało w swojej ofercie dosyć pokaźną liczbę gotowych projektów. W każdym z nich można nanieść jakieś drobne zmiany, które nie zaburzają konstrukcji domu, ale dzięki nim możemy dopasować projekt do swoich oczekiwań.


Wypełniając wszystkie ważne dla nas wytyczne w wygodnej wyszukiwarce zrobiliśmy już pierwszą selekcję projektów. Jako, że maj nad morzem był dosyć wietrzny mogliśmy poświęcić nasze wieczory na przeglądanie domów - oczywiście z przerwami na kolacje i zachody słońca :) Nie zapominajcie też o butelce wina lub miejscowego piwa! I tak oto stało się - nasz wybór padł na Dom w Jabłonkach 8 (G2).

Po spisaniu wszystkich zmian jakie chcielibyśmy wprowadzić, zabraliśmy się za poszukiwania architekta. Odbiliśmy się od kilku drzwi i ścian i w końcu trafiliśmy na Fajną Panią Architekt, z którą umówiliśmy się na spotkanie. Z projektem w dłoniach stanęliśmy w drzwiach jej biura, a ona przywitała nas słowami:
- A co Wyście wybrali? Przecież ten dom nie mieści się na działce! - przerażona wizją tego co ją czeka. Gdy już rozjaśniliśmy jej sprawę i wspomnieliśmy o usunięciu okna w garażu - dom magicznie zmieścił się na naszej działce.Warto pamiętać, że w Polsce według przepisów od ściany domu z oknem do granicy działki musimy mieć 4 metry, a od ściany bez okna 3 metry.

- Macie plan zagospodarowania przestrzennego? - po naszej minie Pani Architekt zaraz domyśliła się, że nie - nie mamy. Pan zagospodarowania przestrzennego - moi drodzy - to po prostu plan miejscowy, gdzie mamy ładnie określone przeznaczenie danego terenu oraz warunki jego zagospodarowania. Gmina wskazuje nam też jakiej wysokości może być dom rodzinny, który chcemy zbudować i jaki powinniśmy mieć np. kąt nachylenia dachu. Tutaj zdecydowanie mieliśmy fart, gdyż przy możliwym kącie 40st - u nas w projekcie dokładnie mamy 40st. A w przypadku wysokości domu 9 metrów - w projekcie 8,80 metra. Odetchnęliśmy z ulgą - dobrze zdecydowaliśmy.

Pamiętajcie - przed wyborem projektu zaopatrzcie się w Plan Zagospodarowania Przestrzennego, który zazwyczaj jest do pobrania na stronie Waszej gminy, a jeśli nie - wystarczy udać się po niego do Urzędu Miasta. Unikniecie wtedy dodatkowych niespodzianek przy składaniu wniosku o pozwolenie na budowę domu :)

września 20, 2017

O tym jak 7 dni przed weselem zostałam bez sukni ślubnej... cz. 2

O tym jak 7 dni przed weselem zostałam bez sukni ślubnej... cz. 2

Salon sukien ślubnych oraz krawcową wybierałam dosyć starannie przeglądając jej realizacje na stronie internetowej oraz na żywo. Nawet kilka znajomych z okolicy szyło tam swoją wymarzoną, więc nie widziałam żadnych powodów, które odwiodłyby mnie od tego miejsca. Na plus działała też cena, która ostatecznie pomogła podjąć mi decyzję. Nie myślcie jednak, że szukałam najtańszej opcji - wtedy można by stwierdzić, że sama prosiłam się o kłopoty, ale tak nie było. Kwota ta zdecydowanie znajdowała się w średnim pułapie cenowym.
Suknię ślubną dopracowywałam od października, czyli około 9 miesięcy przed datą ślubu. Na początku standardowo pobrano ze mnie wymiary i ustaliłyśmy z Panią X szczegóły. Wiedziałyśmy w jakim fasonie jest mi najlepiej i jak ma wyglądać sukienka. Cała jej baza miała opierać się na modelu, który był dostępny w salonie. Krawcowa zaproponowała mi zmianę koronki oraz wykończeń, na co oczywiście przystałam, ponieważ nie chciałam jej już powielać.

Z Panią X byłam w stałym kontakcie. Mailowo konsultowałyśmy wybór koronki, a mniej więcej co miesiąc pojawiałam się na przymiarkach razem z moją mamą. Na początku suknia oczywiście prawie nie przypominała sukni, ale z wizyty na wizytę wszystko powoli nabierało odpowiedniego kształtu.
Wraz z mamą na bieżąco zgłaszałyśmy, że coś jest za luźno, za ciasno, odstaje, dusi, czy się nie układa. Gdy pod koniec kwietnia sukienka nagle przestała się zmieniać na lepsze - usłyszałyśmy:
- To się wyprasuje! Wszystko wtedy ułoży się jak trzeba! - stwierdziła entuzjastycznie Pani X. Co prawda fason nie przypominał "A" tylko jakby ktoś obniżył mi biodra do kolan, ale przecież właścicielka salonu nie robiła tego po raz pierwszy. Tak bardzo udało jej się zamydlić nam oczy...

Gdy w piątek - tydzień przed ślubem jechałam prosto z nowej pracy do ostatniej przymiarki, na której miałam zobaczyć już gotową swoją wymarzoną - nic nie zwiastowało tego co mnie czeka. Na miejscu spotkałam się z mamą i z całym asortymentem (butami, stanikiem i dodatkami) weszłyśmy do środka. Wyszłam z przymierzalni z uśmiechem na twarzy i odwróciłam się w stronę lustra, a tam - istna tragedia! Suknia ślubna wyglądała gorzej niż miesiąc wcześniej. Tiul wichrował się u dołu, nierówno układała się w talii, a pod szyją i pod pachami chciała mnie udusić...
- Ona jeszcze nie jest wyprasowana..? - spytałam z łamiącym się głosem, ale też z nadzieją.
- Wyprasowałam ją, chociaż może powinnam bardziej. Umówmy się na środę przed weselem... - już nie słuchałam. Widziałam tylko siebie. Wyglądającą najgorzej. Uwierzcie mi, widziałam się w kiepskich sukienkach, ale żadna nie była tak tragiczna. Wszystko było nie tak. Ona miała skrywać moje niedoskonałości, a tutaj je wręcz podkreślała! Lepszy byłby worek związany w pasie sznurkiem. Nawet do pracy w polu się nie nadawała...


W pośpiechu opuściłyśmy salon i wróciłyśmy do domu. Cały wieczór i popołudnie załamana zalewałam się łzami. Ani ja, ani mama nie widziałyśmy przyszłości dla tej sukienki. Ale przecież co ja takiego mogę zrobić tydzień przed weselem!? Mama obwiniała się, że nic wcześniej nie zwróciło jej uwagi na niedociągnięcia krawcowej, a ja plułam sobie w brodę, bo nie mogłam gorzej wybrać. Po jakiś dwóch godzinach wszyscy byli w gotowości - Czarny On, moja mama, moja przyszła teściowa i świadkowa. W grę wchodziło nawet szybkie odebranie sukienki i przerobienie jej przez moją mamę i teściową. Niestety żadna z nich nie miała w zapasie podobnych tkanin i nie było sensu nawet próbować. Na drugi dzień, gdy już lekko doszłam do siebie zrobiłam listę sklepów z gotowymi sukniami ślubnymi. To był jedyny ratunek, chociaż niezbyt wierzyłam w powodzenie tego pomysłu.

Zanim jednak gdziekolwiek się wybrałam, mama zadzwoniła do mnie z nowiną, że w Salonie Sukien Ślubnych Sabe, w którym mierzyłam jeszcze rok wcześniej sukienki i byłam nimi zachwycona - właścicielka po zobaczeniu moich zdjęć w tej nieszczęsnej sukni - postanowiła nas przyjąć, ale teraz i już. Długo się nie zastanawiając już po 10 minutach byłyśmy w drodze do Wieliczki.
- Dzień dobry... oj, to Pani od tej nieszczęsnej sukienki... - w drzwiach przywitała nas jedna z asystentek. Fakt, widząc się później w lustrze trudno było nie zauważyć moich worków pod przekrwionymi oczami. Panie szybko zabrały mnie do przymierzali i zaproponowały zmierzenie sukienek, które byłby w salonie i późniejsze przerobienie. Trzy suknie później, gdy już skończyły się rozmiary przybliżone do mojego dołączyła do nas właścicielka salonu:
- No tak... nic z tego... nic tu nie da się zmienić... - słysząc to byłam bliska rozpaczy.
- No dobrze, to uszyjemy Pani nową. - ledwo to do mnie dotarło. Łzy płynęły mi ze szczęścia po policzkach, gdy asystentka spisywała już moje wymiary. Ulga jaką wtedy poczułam była nie do opisania. Jeszcze wczoraj nie miałam w czym iść na własny ślub, a teraz byłam już umówiona na prawie codzienne przymiarki w salonie i ostateczny odbiór sukni w czwartek przed weselem.

Obsługa i całość wykonania kompletnie nie mogła się równać z tą poprzednią. W trakcie szycia od razu było widać co jest czym i nawet gdybyśmy przerwały w połowie - sukienka wyglądałaby milion razy lepiej niż ten pierwszy niewypał. W czwartek - tak jak byliśmy umówieni - odebrałam sukienkę. Była niesamowita. Dopracowana w każdym calu, a ja czułam się w niej jak księżniczka. Tata, który po odbiór pojechał razem ze mną, moją mamą i świadkową nawet uronił łzę gdy mnie zobaczył. Nie mogłam uwierzyć, że z tej sytuacji bez wyjścia udało się wyjść i to bez szwanku :)


Ciekawi Was kiedy i jak oznajmiliśmy Pani X, że tę koszmarną sukienkę to może sobie sama włożyć? Otóż trzy dni przed weselem razem z moimi rodzicami pojechaliśmy do salonu X. Nie było miło, nie było nawet kulturalnie. Przewinęło się kilka:
- Pani chyba sobie kpi!
- Co ja teraz z tym zrobię? Nikt nie będzie chciał takiej sukienki!
- Z nikim nie miałam tylu problemów co z Panią!
- To nie moja wina, że Pani córka nie ma rozmiaru 36!
Tak tak, Pani X nie przebierała w słowach, a my zostawiając tam niemałą zaliczkę zostawiliśmy też i ją. Każde zdanie pogrążało ją jeszcze bardziej. Niestety, dopiero po ślubie dowiedziałam się, że większość sukienek w salonie X jest z wypożyczalni lub są kupione od Panien Młodych. Krawcowa zazwyczaj wykonywała tylko przeróbki, a sukienkami uszytymi przez siebie zbytnio się nie chwaliła.

Reasumując. Z czystym sercem mogę polecić Wam Salon Sukien Ślubnych Sabe w Wieliczce. Podpisuję się pod tym rękami i nogami! Dzięki tym Paniom mogę z uśmiechem przeglądać zdjęcia ślubne, bo postanowiły, że mi pomogą :)

Wszystkie zdjęcia wykonane przez Art-foto-video.pl

września 11, 2017

Mój jest ten kawałek podłogi...

Mój jest ten kawałek podłogi...

Może ktokolwiek z Was zauważył, że aby mieć dom - trzeba mieć go na czym postawić? No tak, my na początku pochłonięci wizją willi z basenem kompletnie o tym nie pomyśleliśmy...
Gdy po pięciu minutach od podjętej decyzji o budowie już szukaliśmy projektu odkryliśmy fakt o braku działki. Dokładnie pomogło nam okienko o wdzięcznej nazwie "szerokość działki" na stronie z projektami, a my zwyczajnie zdębieliśmy :)

Postanowiliśmy zabrać się do tego z dobrej strony. Krótkie rozeznanie w terenie i już na pierwszy rzut poszły portale specjalizujące się w sprzedaży działek. Wiecie - Olxy, Alledrogo, Otodomy i inne tego typu strony. Ogłoszenia krzyczały: "Weź mnie!", "Nie, weź mnie!". A my coraz bardziej sceptycznie się temu wszystkiemu przyglądaliśmy. Ceny działek, na których ledwo miał się zmieścić nasz potencjalny dom prawie równały się z przybliżonym kosztem SAMEJ budowy domu. Zer w cenach z coraz dłuższym patrzeniem tylko przybywało. Nie miało znaczenia czy działka jest do połowy podtopiona dzięki pobliskiej rzece, albo to, że kąt jej pochylenia równy był nachyleniu skoczni narciarskiej. Znów wszystko straciło sens. Gdy już zadawaliśmy sobie pytanie "Jak żyć?" gdzieś... w odmętach mojej pamięci, niczym echo załomotało... "Chcecie? Damy Wam działkę... działkę... działkę...".

Tylko teraz pytanie - kto to powiedział..? Po krótkim rozeznaniu i sondażu przeprowadzonym wieczorową porą (a może to było południe? Cóż - w mieszkaniu zawsze było ciemno) ja i Czarny On jednogłośnie stwierdziliśmy - to Rodzice! No tak, przecież w okolicach cudownego czasu około weselnego jedni i drudzy rodzice zaproponowali nam swoje działki pod budowę.
Pewnie wiecie, że dzieci mają taki okres w życiu kiedy na większość pytań odpowiedź brzmi "nie' i wszystko jest "bee"? Chyba mieliśmy wtedy jakiś powrót do przeszłości i bez większego zastanowienia odparliśmy "nieee, a po co? a na co? nie trzeba" i "my siami". W głowach mieliśmy tylko mieszkanie razem, we dwójkę i stawianie czoła nowym wyzwaniom.


Trochę czasu zajęło nam przemyślenie gdzie ostatecznie postawimy swój dom marzeń. Pod uwagę musieliśmy wziąć dojazdy do naszych miejsc pracy, ogólne ulokowanie działek i kilka innych aspektów. Decyzja nie była prosta. Ostatecznie postanowiliśmy sprawdzić czy moi rodzice jeszcze pamiętają co nam proponowali.

Na termin kluczowej rozmowy wybraliśmy Lany Poniedziałek tego roku - oczywiście dlatego, aby w razie czego móc powiedzieć, że tylko lejemy wodę. A całkiem serio - decyzję podjęliśmy zaraz przed świętami.
Powiedzcie - co Wasi rodzice pomyśleliby sobie, gdybyście to Wy zaciągnęli ich na poddasze z obietnicą ważnej rozmowy z bliżej nieokreślonymi minami, które zdecydowanie na zmianę zwiastowały niedługi atak wyrostka lub prosiły o wizytę w wariatkowie? To proste. Zanim otworzyliśmy usta, usłyszeliśmy - Jesteście w ciąży!

Gdy już lekko nakreśliliśmy o co biega i wykluczyliśmy powiększenie się rodziny - czekaliśmy na ich reakcję. Godzina za godziną leciały, a ja gdy zerknęłam na zegar zauważyłam, że od 14:15 minęły dopiero 2 minuty. Ledwo łapaliśmy oddech, gdy...
- Super! To gdzie? Tam od dołu drogi? - rodzicom oczy, aż się zaświeciły. Nasz pomysł spotkał się z dużą aprobatą. Znów mogliśmy planować rozmieszczenie siłowni, dodatkowej garderoby i sali kinowej :) Pozostała tylko lub kwestia tego czy działka w ogóle jest budowlana...

W tym miejscu warto przed rozpoczęciem akcji Przepiszemy Wam działkę sprawdzić kilka istotnych spraw:

1. Do budowy domu musimy mieć działkę budowlaną - nie rolną. Najprościej dowiedzieć się o tym jakiej klasy jest działka wzywając geodetę.
2.  Przyłącze działki do sieci elektrycznej - czy prąd jest już na działce lub którędy można go do niej poprowadzić. Tutaj o pomoc warto spytać miejscowego elektryka.
3. Przyłącze działki do sieci wodnej i kanalizacyjnej. W przypadku kanalizacji do podpięcia potrzebujemy dostępu do studzienki. Nie wystarczy jeśli przez działkę przechodzą rury kanalizacyjne - sprawę najlepiej rozwiązuje studzienka na działce. Gdy jej nie mamy musimy złożyć w Urzędzie Gminy wniosek o wykonanie przyłącza. O tym gdzie znajdują się owe sieci dowiemy się z rozrysowanej przez geodetę mapy.
4. Przyłącze działki do sieci gazowej - w zależności od tego czym mamy zamiar ogrzewać dom. Tutaj również pomoże nam mapka od geodety.
5. Możliwość dojazdu. Warto sprawdzić czy mamy bezpośredni wjazd z działki na drogę czy musimy skorzystać z przejazdu przez sąsiednią, ponieważ ewentualne potrzebne służebności można załatwić przy przepisywaniu działki jednym aktem notarialnym.

Może warto sprawdzić coś jeszcze? Piszcie :)

września 04, 2017

O tym jak 7 dni przed weselem zostałam bez sukni ślubnej... cz. 1

O tym jak 7 dni przed weselem zostałam bez sukni ślubnej... cz. 1

Myślicie, że to jakiś urywek z programu o perypetiach ślubnych? Mylicie się - to zdarzyło się mnie. Panny Młode marzą żeby ich ślub i przygotowania były jak z programów telewizyjnych, ale na pewno nie w takim kontekście. Te łzawe historie zawsze łapią za serce, są czarne charaktery i chwile zapierające dech w piersiach, a później i tak wszystko kończy się dobrze. W sumie trochę jak w bajkach o królewnach z księciem na białym rumaku. W moim przypadku książę jeździł czarną Hondą, a ja wcale nie byłam królewną :)

Nasze przygotowania do ślubu zaczęliśmy prawie zaraz po zaręczynach, czyli około 2 lata przed wyznaczoną datą. Każdą sprawą mogliśmy zająć się z odpowiednim wyprzedzeniem. Tak było też z garniturem i suknią ślubną. 
Wiadomo - na początek zrobiliśmy rekonesans po salonach, a później wybraliśmy tych, którzy mieli być odpowiedzialni za nasz wygląd w tym wyjątkowym dniu. Wszystko szło jak po maśle. Były umówione terminy przymiarek, dogadane tkaniny, fasony, pobrane wymiary. Nic nie wzbudzało wtedy naszych podejrzeń.

Na dwa miesiące przed weselem pojechaliśmy na przedostatnią przymiarkę garnituru dla Pana Młodego. Tutaj muszę wtrącić - niestety jestem z tych osób, że gdy ktoś im nadepnie na odcisk, to nie ma zmiłuj. Pani, która obsługiwała nas od początku była właśnie moją drzazgą w oku. Chętnie bym ją wyciągnęła i wyrzuciła, ale nie było jak. Na dzień dobry nie chciało jej się nas obsługiwać, a później była już zwyczajnie bezczelna.
Niefartem obu firm zajmujących się naszymi strojami było to, że przez kilka lat pracowałam w branży odzieżowej i dobrze wiedziałam: co jak ma wyglądać i co się da, a co nie. Fakt - przy okazji moja mama i moja teściowa - są krawcowymi od lat.


Wracając... gdy mój przyszły mąż i zarazem przyszły ojciec moich dzieci, a wtedy narzeczony wyszedł z przymierzalni - myślałam, że się pomylił. Albo ta pomylona kobieta się pomyliła. Ale nie. To był NASZ garnitur i TAK miał wyglądać. Szkoda, że Czarny On wyglądał jakby ubrał go po starszym, niezbyt wysokim bracie. Ramiona za szerokie, nogawki jak dzwony, ale krótkie. Spokojnie, myślę sobie, spokojnie. Mówię:
- Tych ostatnich poprawek jeszcze Państwo nie zrobili?
- Ależ zrobiliśmy, a coś jest nie tak?
- Trzeba zwęzić spodnie. Ramiona też za szerokie.
- Nie da się. Przecież wszystko jest dobrze.
Że co proszę? Myślę sobie. Czy ja dobrze słyszę? Pani Ekspedientka zaczęła od niechcenia, z przekąsem wywracając oczami (jakby robiła to kilka razy dziennie) tłumaczyć, że wtedy spodnie będą się źle układać. A to mogą gorzej!? Ja chyba śnię. Gdy zastanawiałam się do ilu jeszcze muszę policzyć, aby nie udusić tej kobiety, między Czarnym Nim, a moją drzazgą w oku wywiązała się rozmowa, z której usłyszałam tylko:
- Panu już będzie miał kto suszyć głowę... - dodała z uśmieszkiem na ustach.
- Wychodzimy, na dziś dość. - nie ustalając nic więcej - wyszliśmy.

Może jeszcze zaznaczę, bo skupiłam się tylko na sobie, że przyszły Pan Młody również nie był zadowolony ze swojego wyglądu w tym wdzianku. Miał w sowim dorobku już trzy garnitury i żaden nie leżał tak beznadziejnie jak ten. O ironio! A to właśnie ten miał być wyjątkowy...
W samochodzie zgodnie podjęliśmy decyzję, że rezygnujemy! To miał być garnitur skrojony na miarę? Taki garnitur powinien być jak druga skóra. Następnego dnia Czarny On miał powiadomić salon o tym, że nie odbierzemy tej odzieżowej tragedii.
Dwa miesiące przed ślubem - nie mieliśmy garnituru. Ale za to mieliśmy całą wolną sobotę, aby coś wymyślić. Postanowiliśmy zrobić rundkę po sklepach z gotowymi garniturami. Koniec z szytymi na miarę. Wyobrażacie sobie, że w pierwszym do którego weszliśmy znaleźliśmy ten jedyny? Przyszły Pan Młody wyglądał jak milion dolarów, albo lepiej - jak James Bond, tylko patrzeć kiedy wyciągnie spluwę... lub coś innego :P Od razu  dobraliśmy koszulę, pasek, muchę i nawet skarpety. A obsługa potrafiła nas słuchać i dokładnie rozumieć o co chodzi. 
Odetchnęłam z ulgą, chociaż już wtedy powinna zaświecić mi się czerwona lampka zwiastująca to, co miało się stać już niedługo...

Wszystkie zdjęcia wykonane przez Art-foto-video.pl

sierpnia 29, 2017

Jak znaleźliśmy się tu, gdzie właśnie jesteśmy?

Jak znaleźliśmy się tu, gdzie właśnie jesteśmy?

Jak to jak? Poszliśmy na pole - tak, u nas jest pole :) stanęliśmy, a samowyzwalacz strzelił nam fotę.
A teraz całkiem serio - jak to się stało, że podjęliśmy decyzję o budowie domu? Na wstępie zaznaczę - tak, nie wiedzieliśmy w co się pakujemy. I nie - nikt nam nie kazał.

Zaczęło się niewinnie. Jeszcze przed ślubem postanowiliśmy najpierw wynająć, a później kupić mieszkanie. Wiecie - sami, nowe wyzwania, nowe przygody, cały świat będzie nasz. My, którzy od urodzenia żyliśmy na swoich wioskach w domach, nie mieszkaniach - wymarzyliśmy sobie wtedy nasze własne cztery kąty w bloku.

Lokum, które wynajęliśmy nie było jakieś wielkie, bo 36m2. Wymyśliliśmy wszystko tak, że odpowiednio przed weselem ogarnęliśmy przeprowadzkę i prosto z sali weselnej pojechaliśmy do mieszkania. Oczywiście ku oburzeniu wszystkim ciotkom, że jak to tak od razu po ślubie? Nie pytajcie - zaściankowe tematy.

Chociaż bardzo mało czasu w nim spędzaliśmy, bo wiadomo praca - to zaczęliśmy czuć, że to nie to. Ciasno, ciemno, nadzy sąsiedzi biegający po klatce schodowej... nie no, żartuję :) Gdy mieliśmy w zimie spędzić weekend w naszym mieszkaniu to z atrakcji zostawał tylko film na Netflixie i wyobraźcie sobie, że w południe w pogodny dzień nie trzeba było zasłaniać okien. Niestety, uroki mieszkania od środka kamienicy, gdzie przez okno widać tylko ściany i gołębie...
Wtedy gdzieś na fejsbuniu przewinęła nam się oferta sprzedaży domu. Niby w ogóle o czymś takim nie myśleliśmy, ale co nam szkodzi zobaczyć? Super miejsce, stan deweloperski, wszystko cacy oprócz ceny. Ale nie zraziliśmy się, chcieliśmy to wziąć na klatę, szybko podjąć decyzję zanim się rozmyślimy. Te przeszklone ściany nie dawały mi spać po nocach. Gdy już prawie byliśmy w zagrodzie i witaliśmy się z gąską - jakaś inna para nas ubiegła i podpisała umowę wstępną. Masz Ci los! A już wiedziałam gdzie postawię choinkę ma święta. No nic, tak pewnie miało być - może jednak mieszkanie nam wystarczy? Może po prostu szeregówka? Coś się znajdzie - nie teraz, to za rok.

Trochę z rezerwą przeglądaliśmy kolejne oferty. Jednak jak to nowe mieszkania - znaleźć coś powyżej 60m2 graniczyło z cudem. A ceny mieszkań były bardzo przybliżone do domu, który ktoś nam zwinął sprzed nosa. Szkoda było nam pakować się w taki wydatek i nie mieć tego czego się chce. Tym bardziej, że te okna! Ta przestrzeń! I to właśnie wtedy Czarny On wystrzelił, jak guma z majtek - przecież za cenę mieszkania, to my postawimy dom, bo kto jak nie my? Przecież nie tacy to ogarnęli i teraz siedzą sobie z drinkiem ze słomką nad swoim basenem z Castoramy - pewnie sami taki będziemy mieć :) Oczywiście trafił w sedno, bo oczami wyobraźni byłam już w garderobie wielkości boiska do piłki nożnej...

Właśnie. Właśnie tak było, a jeśli nie, to bardzo podobnie. Zdecydowanie - nie wiedzieliśmy co nas czeka. A to dopiero początek.



Copyright © 2016 Życiowi Amatorzy , Blogger